poniedziałek, 4 maja 2015

Pięć Stawów Polskich w warunkach zimowych

Na majówkę w tym roku wybrałam się do Zakopanego. Wisienką na torcie podczas tego pobytu miał być wypad na Pięć Stawów Polskich. I był - za dobre i na złe...


Rozochoceni dobrą pogodą nie przygotowaliśmy się na typowo zimowy wypad. Mieliśmy świadomość, że pomimo dobrej pogody na tym szlaku będzie jeszcze leżał śnieg. Nie wiedzieliśmy tylko ile go będzie. Ruch był ogromny, wiadomo - Majówka, a kilka pobliskich szlaków zamknięto nie ze względu na trudne warunki, a ze względu na budzące się świstaki. Co mogło pójść nie tak?



Na rozgrzewkę wybraliśmy się nad Morskie Oko. Jak dla mnie to męczące: asfalt, ogromna pielgrzymka. Myśleliśmy, że jeśli szlak na Piątki z Morskiego Oka będzie wyglądał okej pójdziemy nim pomimo zakazu. Ten głupi pomysł szybko jednak wyleciał nam z głowy kiedy zobaczyliśmy ilość śniegu i poprzewracane drzewa. Na Morskim Oku było ludzi w ilości milijon (nie to, żebym była zaskoczona), więc była to bardzo męcząca strata czasu. Trzeba było wracać.


Kiedy weszliśmy już na właściwy szlak było już bardzo późno. Wszyscy schodzili, nikt nie wchodził razem z nami - nie dobrze. Na szlaku usłyszeliśmy od świetnie przygotowanych ludzi, że warunki są bardzo trudne i nie warto tam iść. Nie ważne! Wisienka na torcie musi być!

Wiele osób schodzących było w trampeczkach, w najeczkach - nie mogło być aż tak źle. Tak sobie wmawiałam dopóki nie znalazłam się nad brzegiem Siklawy. Po czarnym krętym szlaku do schroniska nie było ani śladu - tylko okrutnie stroma ściana śniegu.

Nie ma wyjścia - wchodzimy. Inni też przecież wchodzą. Nie wiem jednak czy doszli, bo po 20 minutach i posunięciu się w górę jakieś 10 metrów postanowiłam, że wracamy i wchodzimy jednak zielonym szlakiem wzdłuż rzeki. Rzeka wyglądała jakby cały śnieg i lód na niej miał za sekundę rąbnąć w impetem, ale zadowolone wycieczki szkolne schodziły w dół w tenisówkach, więc przecież nie mogło być aż tak źle.
Ten odcinek okazał się być jednak kryzysowy. Zmęczona trudem chodzenia po głębokim śniegu w nie do końca przystosowanych do tego butach i głodna, co chwilę siadałam, kładłam się obok szlaku i twierdziłam, że mam już wszystko w dupie. W końcu weszliśmy do Doliny.


No i się rozczarowałam. Wyczekiwany zimowy widok mojej ulubionej Doliny okazał się być mało zachwycający. Zrobiła się beznadziejna szaruga, absolutne zachmurzenie i w ogóle było jakoś tak dziwnie. Nie było widać gdzie powinna być woda, a gdzie ląd, bo wszędzie tylko śnieg, śnieg, śnieg...

Pani w schronisku była lekko w szoku. Pewnie w tych warunkach o godzinie 18 nie spodziewała się już nikogo tam zobaczyć. Żurek poszedł w mniej niż minutę. Wszystko kolejne też. I trzeba było schodzić.

Widząc zawaloną śniegiem drogę powrotną wzdłuż Siklawy stwierdziłam, że wolę umrzeć niż przejść tamtędy jeszcze raz. I poszłam w drugą stronę na czarny szlak. Okazało się, że wcześniejsi odwiedzający wyryli tam dupami dwa koryta do zjeżdżania. Więc zjechałam. Zaoszczędziliśmy w ten sposób prawie godzinę drogi, a adrenalina tak podskoczyła, że resztę trasy pokonaliśmy w 70 minut.


Strasznie żałuję, że nie miałam wtedy GoPro. Już od dawna myślę o organizacji Mistrzostw w Dupolotnictwie :D Następnym razem muszę się w tej kwestii poprawić!




1 komentarz:

  1. Super! Nie wiem czy bym się odważyła na zjeżdżanie na dupie, a w warunkach zimowych jeszcze nigdy w górach nie byłam. Szkoda, że już nie piszesz :(

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń